Z ARCHIWUM | Szkice hiszpańskim piórkiem | 30 listopada 2010
 |
Frigiliana |
Odśnieżając dziś taras z prawie metrowej warstwy puchu, uzmysłowiłam
sobie, że już gdzieś kiedyś podobną biel widziałam. Że już podobnej
jaskrawości bieli kiedyś doświadczyłam. Skojarzenia nie są zbyt trafne,
ale nie o trafność przecież w skojarzeniach chodzi. Dalej zatem
przerzucałam śnieg plastikową łopatą, myśląc o gorącej Frigilianie. To
znaczy z założenia gorąca być powinna, choć mnie przywitała swoim nieco
bardziej wyważonym urokiem.

Frigilina jest jednym z tych miasteczek, do których dociera się
przypadkiem. Przypadek oczywiście może być mniej lub bardziej złożony,
jednak nadal nazywam przypadkiem okoliczności zaistniałe w sposób
niedookreślony. Lądując po raz kolejny w Maladze, nie miałam pojęcia, że
o dwie godziny drogi autobusem od niej znajduje się przepiękna, jedna z
tych charakterystycznych dla Andaluzji, biała, nieco wyludniona wioska.
Jak się później okazało, to wyludnienie było jedynie moją fantasmagorią
albo raczej osobistym doświadczeniem (o ile doświadczać można jeszcze
inaczej niż osobiście...). Doświadczyłam więc Frigiliany jako miejsca,
do którego dotrzeć niemal nie sposób, ukrytego gdzieś między wijącą się
7-kilometrową serpentyną, po której poruszałam się tylko ja i mój
niemiecki autostop-kierowca, którego przez dobre pięć minut zarzucałam
podziękowaniami za zabranie mnie z bezludnej drogi, by dowiedzieć się,
że po hiszpańsku on niczego poza nazwą miejscowości nie rozumie.
Doświadczyłam Frigiliany jako miejsca zamarłego, spokojnego, pachnącego
avocado, oliwkami i winem, gdzie w jedynej otwartej restauracji ze
szczerym zdziwieniem przyjęto moje pytanie o coś do zjedzenia. Trzeba
pamiętać, że święto dla Hiszpanów jest świętem. Nie jeżdżą wtedy
autobusy, na ulice wychodzą tylko przybysze z innych kultur, a w
restauracji możesz się okazać jedynym gościem.
 |
niebo nad Frigilianą |