Z ARCHIWUM | Szkice hiszpańskim piórkiem | grudzień 2010
Bezsprzecznie jednym z najciekawszych aspektów kultury hiszpańskiej jest tapas. Mówi się nawet, że España es tapas. A skoro jest tapas, to znaczy, że jest smaczna, apetyczna i różnorodna. Czasem jest płatna, czasem darmowa, ale bez względu na wszystko z pewnością warta jest próbowania. Częstego próbowania, bo to degustacja jest sednem tapas. Często organizuje się konkursy na najlepszą kompozycję, by przypadkiem nie znudzić się ciągle tym samym daniem. Kilka dni temu zakończyła się szósta edycja Concurso Nacional de Pinchos y Tapas Ciudad de Valladolid. Tegorocznym laureatem zostało pincho o nazwie tigretostón. Wygląda średnio apetycznie, ale pewnie sekret tkwi gdzie indziej. Jak to mawiał nasz wieszcz: najważniejsze jest niewidzialne dla oczu. Ja bym jednak podkreślała aspekt wizualny tapas. To przede wszystkim wygląd przyciąga wygłodniałe spojrzenia, wejdzie się do tego baru, do którego przyciągnie nas kusząco wyeksponowane jedzenie. Najpiękniejsze tapas, a raczej ich mniejszą odmianę, czyli pinchos, widziałam w San Sebastian. Pinchos, czy baskijskie pintxos, spożywa się w nieco inny sposób. Nie jest serwowane do napoju i podawane do stolika, ale bierze się je samemu z bufetu, na którym stoją poustawiane tace z przeróżnymi jego rodzajami. Nakłuwa się je (pinchar) na wykałaczki, za które płaci się już po zjedzeniu smakołyku. Bufet wygląda tak:
Często to właśnie po wyglądzie ocenia się jakość pinchos czy tapas, a po ich jakości ocenia się jakość baru. W każdym razie ja, kiedy raz zaserwowano mi dobre tapas, wracałam do tego miejsca po raz kolejny, choćbym była w danym mieście tylko przejazdem.
Jednym z lepszych miejsc na podbój tapas może być Santiago lub Granada. Wymieniam te miejscowości z bardzo ważnego powodu. Nie oznacza to, że w innych miejscach przekąski są gorsze, ale w tych, w określonych godzinach, tapas dodawane jest gratis do refresco, czyli do zimnego napoju. Często zdarza się także, że do kawy podawana jest darmowa słodycz. Oczywiście nie każdy bar raczy swych klientów pyszną zagryzką. Im bardziej turystyczne miejscowość, tym hojność mniejsza, im bardziej oblegana ulica czy plac, tym tapas skromniejsze lub zupełny jego brak. Dlatego trzeba wiedzieć, dokąd skierować swoje kroki. Ja już mam kilka swoich sprawdzonych miejsc.
Jedno z nich, którego specjały ciągle noszę na podniebieniu, nie było ani w Granadzie, ani w Santiago, ani też nie serwowało darmowego tapas. Jednak jakość, atmosfera i satysfakcja po posiłku, sprawiły, że uznaję tę taperię za jedno z najsmaczniejszych miejsc Hiszpanii. Zabrał nas do niej miejscowy Hiszpan, bez którego polecenia na pewno byśmy tam nie trafili. Żeby móc zrealizować zamówić stolik, trzeba na tablicy przed wejściem napisać kredą swoje imię oraz podać liczbę osób, która czeka na miejsce. W związku z ogromną popularnością tego miejsca, na swoją kolej trzeba czekać co najmniej godzinę lub dłużej. Oczywiście wszystko zależy od pory roku i dnia. My czekaliśmy prawie dwie, ale z pełnym przekonaniem mówię, że warto było. Następnego dnia wybrałam się tam znów, ukradkiem, po cichu, by dopełnić rytuału, by jeszcze raz zakosztować tego daru Hiszpanii.
:) podzielam zachwyt smakami Hiszpanii...i zgłaszam, że Nomadzi w mej duszy też szepczą wyraźnie..
OdpowiedzUsuńPrzypuszczam, że echo tych szeptów roznosi się po bizantyjskiej duszy...
OdpowiedzUsuń:) duszy, co istotę rzeczy utożsamia z ideą – wiecznym prawzorem..
OdpowiedzUsuńJako nieobyty zadam naiwne pytanie, czy 1 refresco=1 tapas?
OdpowiedzUsuńNajczęściej tak, chociaż trudno jednoznacznie to określić. Czasami mogą podać miseczkę chipsów, a czasem krokiecika, ziemniaki pieczone, kawałek tortilli, jakiegoś sera czy szynki na raz. Dlatego warto się najpierw popytać, gdzie:)
OdpowiedzUsuńDzięki :) Jeżeli by Ci sie kiedys chciało to może napisz cos o hiszpańskim refresco, bo to chyba (?) cała gama napojów.
OdpowiedzUsuńTo woda, coca cola, etc. Ale oczywiście to też tinto de verano, sangria, wino i cała reszta. Z pewnością kiedyś podejmę ten temat, póki co jest bardziej świątecznie:)
OdpowiedzUsuńAch, a więc ukradkiem byłaś tam jeszcze raz! Ładne rzeczy. I dopiero teraz się o tym dowiaduję... :)
OdpowiedzUsuńHah! Ale Ciebie już wtedy w Sewilli nie było, więc mam nadzieję, że mi wybaczysz:)
OdpowiedzUsuńA to miejsce z tablica i 2h czekania, to w jakim, przepraszam, miescie?
OdpowiedzUsuńW Sewilli, podałam link do strony tego miejsca. Pozdrawiam serdecznie, życząc smacznego, jeśli zdecyduje się Pan tam wybrać.
OdpowiedzUsuńtapas, ahh, tapas! bez nich nie mogę sobie wyobrazić podróżowania po Hiszpanii!
OdpowiedzUsuńnajlepsze tapas miałam okazję skosztować w Logroño na calle Laurel, znanej w całym kraju z pysznych pinchos. najciekawsze jest to, że każdy lokal specjalizuje się w danej tapie, np. w jednym można kupić tylko zapiekane pieczarki, w innym ziemniaki na milion sposobów, w jeszcze innym bułeczki z revueltos, itd... dla mnie największym hitem była tostada z queso de cabra, marmoladą morelową i orzeszkami piniowymi... niebo w gębie! :)
Już zazdroszczę:) Nie miałam jeszcze okazji być w Logroño, chociaż niedługo lecę do Saragossy, a to prawie rzut beretem... jednak wątpię, by udało mi się dotrzeć aż do Logroño. Chociaż perspektywa skosztowania tosta z kozim serem, morelową marmoladą i orzeszkami piniowymi zmusza mnie do weryfikacji moich planów:)hmmm
OdpowiedzUsuńohh, Aga, z Saragossy to naprawdę bardzo blisko! poza tym Logroño samo w sobie jest warte zobaczenia (nie wspomnając, że kieliszek wina w pewnej knajpce w okolicach katdry to koszt 70 centów!).
OdpowiedzUsuńmi Saragossa średnio się podobała, ale na pewno dużo w tym winy złej pogody było... tak czy siak, La Rioja czeka! no i to słynne winoooooo :).
Obawiam się, że nie tym razem. Bo jak do Logroño, to i do Vitorii, i do Burgos - bo jest blisko. To jednak trasa na inną wyprawę:) Ale tego wina i koziego sera tak łatwo nie odpuszczę;)
OdpowiedzUsuńNo chyba, że tak ;). Burgos jest śliczne, a katedra... szczęka opada! Oj, spodoba Ci się, spodoba :). Tymczasem delektuj się Galicją (<3), a niebawem i Aragonią :).
OdpowiedzUsuńNiestety to tylko galisyjskie reminiscencje... chociaż dość wyraźne. Ale niebawem będę cieszyć się południem :)
OdpowiedzUsuńDelektować można się także na odległość i w myślach :). W ten sposób jestem w Hiszpanii codziennie, choć na zimuję w ojczyźnie ;).
OdpowiedzUsuńPołudnie, super! Ponoć wczoraj w Almeríi 22C były... heh, zazdrość ;).
Właśnie z tego powodu zaczęłam pisać ten blog :) To mi trochę przybliża tamtejszy klimat, ale i czyni następną podróż bardziej realną, bo przecież trzeba zdobyć kolejne inspiracje do pisania :)
OdpowiedzUsuńMi wystarczy choćby 20, nie rozdrabniajmy się;)
Pewnie, wszystko lepsze niż roztopy! ;)
OdpowiedzUsuńHaha! W sumie to i tak zawsze się znajdzie powód do narzekania:) Jak nie na śnieg, to na roztopy, deszcz, wiatr, a nawet słońce. Mój znajomy z Alicante wczoraj wrócił z dłuższej wyprawy po Dalekim Wschodzie i od razu zaczął przeklinać swoje miasto... Ale przecież wszystkiemu winne jest notoryczne wiercenie się tej wstrętnej nomadycznej duszy;)
OdpowiedzUsuńOj, no bo kiedy myślę, że tu szaro i buro, a tam na dole słoneczko przyświeca, to aż dusza jak wilk wyje... ale nie ma tego złego ;). Trochę się przemęczyć, a potem i tak znowu tam ucieknę, ha! ;)
OdpowiedzUsuńAle tego słońca też za wiele nie widać, kiedy się podąża caminho ;) no chyba że całkowitym latem
OdpowiedzUsuńCzasami go nie widać, bo jest za chmurami... ale JEST! :)
OdpowiedzUsuńto tak jak teraz u nas;)
OdpowiedzUsuń