Erywań przywitał mnie słońcem i słońcem pożegnał. W międzyczasie kaprysił, nieco smutny, oddawał się rozmyślaniom nad własną tożsamością. Widziałam go zagubionym w swojej bolesnej historii. Tak, jakby rzeczywiście wyznaczał granicę między Wschodem a Zachodem, Północą i Południem, a tutaj ścierały się szlaki tych, co przybyli przed dziesiątkami stuleci, by ustanowić religię, a potem tych, co postawili skomplikowane litery, które już na zawsze stały się dumą narodu i... kością niezgody. Potem przychodzili kolejni, by też zaznaczyć swój byt. Raz łagodniej, raz z większym impetem. Dumni Ormianie przywykli do obrony. Defensywna postawa zamknęła ich w równinach Kaukazu, broniąc dostępu do morza i do wolnych granic.
Szybko nauczyłam się wznosić oczy ku świętej górze Ararat. Nie dziwię się wcale tęsknocie Ormian za miejscem, gdzie Noe przycumował swą arkę. Jeśli są rankingi wielkich dla oczu widoków, to ten na pewno znajduje się na liście. Lista miejsc przykuwających wzrok jest zresztą znacznie dłuższa. Ale trzeba lubować się w kontrastach, nieoczywistym pięknie, przybrudzonej świeżości, nadkruszonej aurze, niedokończonej idei, niespójnej konstrukcji i cenić bruzdy historii. Rany i blizny są tutaj widoczne. Ale dobrze się goją.