 |
Armenia / April 16, 2017 |
Wielkanoc 2017 roku. Wstaję o 6:00 rano. Godzina iście rezurekcyjna. Nawet przez myśl mi przechodzi, że mama wreszcie będzie zadowolona z mojego wyjazdu. W niedzielę wielkanocną dziecko wstaje o świecie, by wybrać się do klasztoru. Cóż z tego, że z dala od domu. Ogarniam najpierw najpotrzebniejsze sprawy ciała. Na ducha przyjdzie pora. Ale w pośpiechu i ciało zaniedbuję. Wychodzę bez śniadania i kawy na powitanie śpiącego jeszcze Erywania. Myślę sobie jednak, że kawę w kawiarnianym kraju – jak piszą mamiąco w przewodnikach – będzie można wypić o 7 rano gdzieś w centrum stołecznego miasta. Drugie podejście do tego trunku okazuje się karkołomne. Ani na dworcach, ani targowych agorach nie mogę go uświadczyć. To nie Włochy, Hiszpania czy Portugalia, gdzie na jednego mieszkańca przypada dziesięć kawiarni i piętnaście ekspresów, nie licząc kawiarek i innej maści garnuszków, imbryczków, rondelków. Może dlatego obiekt mego pożądania – piękny zaparzacz do kawy z napisem Armenia – nie trafił do walizki.